środa, 23 października 2024

Dziecięce zabawy lat minionych (część 2)

Październik to dobry moment, by powspominać inne od telewizyjno-radiowych aspektów elementy naszego dzieciństwa. Kilka miesięcy temu zamieściłem pierwszy wpis poświęcony dziecięcym zabawom z "moich czasów", czyli gdy nie było jeszcze powszechnie dostępnych komórek i komputerów. Dziś czas na kolejne.

W pierwszym wpisie wspominałem znane także dziś zabawy, choć dzieciaki znacznie chętniej chyba wybierają świat wirtualny. Częściowo nawiążę do tego w dzisiejszym wpisie.

Zabawa w berka. Jedna z najpopularniejszych zabaw na wszystkich podwórkach, osiedlach czy ulicach. Była niezwykle prosta. Wybrana wyliczanka decydowała, kto zostawał tzw. berkiem. Wyliczanek znaliśmy sporo, jedną z nich zacytowałem przy okazji zabawy w chowanego. Dodam, że w przypadku, gdy wyliczanka była długa, to gdy pozostawało już jedynie troje lub dwoje potencjalnych kandydatów do bycia berkiem, zamiast niej wyliczano następująco: "A z tych trzech, żeby jeden zdechł", "A z tych dwóch, żeby jeden spuchł". Kto pozostał, zostawał pierwszym berkiem.

Cała zabawa polegała na bieganiu i gonieniu pozostałych biorących udział w zabawie. Dogonienie i dotknięcie kogoś ręką powodowało, że to ów nieszczęśnik stawał się berkiem i zaczynał pościg za pozostałymi. Zabawa kończyła się zazwyczaj w momencie, gdy spora część uczestników była porządnie zmęczona bieganiem (no chyba, że mieliśmy do czynienia z "zaczarowanym" berkiem, o czym niżej).

Berek miał różne warianty, Podstawowy to oczywiście... bezwariantowy. Inne to:

  • Berek "wysoki". Gdy ktoś stanął na jakimś podwyższeniu (schodek, kamień, ławka, wlazł na drzewo, itp.), czyli nie dotykał podstawowego podłoża, wówczas nie można go było łapać, czyli spowodować, że będzie nowym "berkiem".
  • Berek "kolorowy". Zasady jak wyżej, przy czym berkiem nie mógł zostać ktoś, kto trzymał coś lub za coś, co miało wybrany przed zabawą kolor (np. trawę w przypadku berka zielonego).
  • Berek kucany. Zasada jak wcześniej. Nietykalni byli ci, którzy zdążyli przykucnąć przed złapaniem.
  • Berek "trzymany" (ranny). Nie było żadnego zwolnienia od możliwości zostania berkiem, za to utrudnione zadanie mógł mieć goniący. Dlaczego? Otóż ścigając innych musiał trzymać się jedną ręką za miejsce, w które dotknął go poprzedni berek. Najtrudniej było biegać, trzymając się jednocześnie za stopę.
  • Berek zaczarowany. Złapany nie stawał się berkiem, ale zatrzymywał się w miejscu, w którym został dotknięty i stał tam, albo do momentu, gdy został odczarowany, albo gdy zabawa się kończyła. Odczarować, w zależności od wariantu zabawy, można było na dwa sposoby. W łatwiejszym - wystarczyło, że osoba wciąż uczestnicząca w zabawie, dotknie nieszczęśnika. W trudniejszym - zaczarowany musiał kucać, a odczarować go można było tylko poprzez przejście nad nim okrakiem.

Wariantów zabawy było znacznie więcej, wymienione były jednak najpopularniejsze, przynajmniej wśród moich znajomych.

Wyścigi. Jakiś czas temu przeczytałem gdzieś, że zabawa ta nawiązywała do kolarskich wyścigów i wiązała się z sukcesami Ryszarda Szurkowskiego. My kolarstwem nie interesowaliśmy się, zabawa była jednak praktykowana.

Aby rozpocząć zmagania najpierw wyznaczaliśmy (rysowaliśmy na piasku) trasę, która w jednym miejscu była dość szeroka (10-15 cm), w innym zaś znacznie węższa. Trasa miała oczywiście sporą liczbę zakrętów, umieszczaliśmy na niej także przeszkody, jak usypany kopiec z piasku, wykopany dołek, itp.

Gdy już trasa była gotowa, rozpoczynaliśmy wyścig, który odbywaliśmy za pomocą kapsli od butelek. Niektórzy obciążali go plasteliną, ja stosowałem "pusty". Każdy po kolei wykonywał jeden ruch (jedno pstryknięcie, a wygrywał ten, kto pierwszy znalazł się na linii mety. Utrudnieniem był fakt, że ewentualne wypadnięcie kapsla za trasę skutkowało powrotem na start i ponownym rozpoczęciem wyścigu przez nieszczęśnika. Można też było specjalnie wypchnąć rywala za trasę, trafiając w niego swoim kapslem. 

Gra w zbijaka. Tej gry nie za bardzo lubiłem, była jednak popularna wśród moich znajomych. Potrzebna do niej była piłka, plac, po którym można biegać i grono ochotników (im więcej, tym lepiej.

Plac mający odpowiednią długość (by uczestnicy mieli jakieś szanse) po obu stronach kończył się liniami, za którymi stały dwie osoby (po jednej z każdej strony). Zadaniem owych dwóch osób było trafienie piłką tych, którzy znajdowali się w środku (zazwyczaj kilkanaście osób). Każda trafiona osoba odpadała z gry - wyjątkiem sytuacja, gdy odbita piłka zanim spadła na ziemię, została przez kogoś złapana, wówczas rzucający wchodził do środka, a ten, który złapał piłkę, zajmował jego miejsce (podobnie działo się, gdy piłka była rzucona zbyt lekko i została przejęta przez kogoś, zanim znalazła się za linią po przeciwnej stronie placu). Zbicie nie było zaliczone, jeśli piłka najpierw odbiła się od podłoża, a potem dopiero trafiła w nieszczęśnika. Zabawa kończyła się w momencie, gdy już wszyscy uczestnicy zabawy zostali wyeliminowani i pozostali jedynie gracze rzucający piłkę.

Państwa-miasta. Jedna z moich ulubionych gier na dni, w których była niepogoda i czas spędzało się w domu. Do zabawy wystarczyło mieć kartkę, długopis i... głowę. 

Zanim rozpoczęła się zabawa, najpierw należało ustalić kategorie, które będą częścią zabawy. U nas zawsze były to: imię, nazwisko, państwo, miasto, owoc, warzywo, rzecz... W zależności od dnia dochodziły też inne kategorie, np. zwierzę, roślina, samochód, postać, itp. 

Gdy już kategorie zostały przygotowane i wpisane u grających na kartkach, można było zacząć grę. Jedna z osób mówiła "w pamięci" lub szeptem alfabet (zaczynając go wypowiadanymi na głos literami "xyz"), a siedząca obok w odpowiednim według siebie momencie mówiła stop. Mówiący alfabet wypowiadał wówczas literę, na jakiej się zatrzymał i od tej pory zaczynała się runda - wszyscy biorący udział w zabawie właśnie na tę literę musieli wpisać w rubrykę każdej z kategorii odpowiednie słowo (np. państwo na O, miasto na O, itp.). Osoba, która jako pierwsza wypełniła wszystkie pola, zaczynała liczyć (w zależności od ustaleń do dziesięciu lub dwudziestu, tempem mniej więcej co sekundę). Gdy skończyła liczyć, mówiła stop, a wszyscy pozostali musieli przestać wpisywać. Zdarzało się też, że grający wspólnie dochodzili do wniosku, że nie ma słowa danej kategorii na wybraną literę (np. owoc na E) i wcześniej kończono rundę.

Gdy już nastąpił koniec pisania, następowała sprawdzenie, kto co wpisał w danej rubryce. Dwaj lub więcej grających, którzy wpisali to samo słowo w tę samą rubrykę, otrzymywali za nie 5 punktów. Jeśli słowo się nie powtarzało u innych grających - 10 punktów. Z kolei jeśli tylko jeden uczestnik wpisał poprawne słowo w rubrykę, a pozostali zostawili ją pustą - otrzymywał 15 punktów. Po sprawdzeniu następowało zsumowanie punktów, zapisanie ich na liście, po czym rozpoczynała się kolejna runda na inną literę.

Zabawa zazwyczaj kończyła się mniej więcej w okolicy dziesiątej rundy - ci, którzy przegrywali, tracili ochotę na dalszą grę...

Pegasus. Dziś są komputery i smartfony, dla nas wirtualnym światem były gry komputerowe i konsola powstała chyba w 1991 roku. Dość szybko w jej posiadanie wszedł jeden z moich kolegów, więc mieliśmy od czasu do czasu okazję, by sobie trochę pograć.

Z tamtych czasów pamiętam trzy gry, w które najczęściej graliśmy - to Contra, Tanki i Super Mario. Pierwsza była moją ulubioną, zwłaszcza gdy kolega zorientował się, co zrobić, by bohaterowie zamiast trzech żyć, mieli 99. Był też tenis oraz dwie gry, do których potrzebny był, będący na wyposażeniu, pistolet (kaczki i talerze). Można też było dokupić sobie grę - które sprzedawane były na specjalnych, żółtych dyskietkach (kartridżach) przeznaczonych właśnie do tej konsoli.

Gry oczywiście wciągały, ale może zdarzało nam się w nie grać raz czy dwa w miesiącu. Nie nadużywaliśmy gościnności kolegi. Zresztą gdy zdarzyło nam się, że zbyt długo spędzaliśmy czas przy grze (np. dwie godziny), jego babcia wypędzała nas na świeże powietrze...

Jeśli chodzi o komputery - pierwszy kontakt miałem w 1999 roku, a grą, którą wówczas katowaliśmy, był supaplex (znany też jako winplex). Po latach wróciłem do niej i po raz pierwszy w życiu przebrnąłem przez wszystkie 111 rund...

1 komentarz:

  1. :D Oj tak w Pegasusa z bratem i kumplami dużo się ogrywało.
    z innych zabaw to pamiętam zabawy rupieciami, otóż w mojej okolicy przebiega estakada przed kilkoma laty ta była nie wybudowana, i to miejsce służyło jako składowania rupieci przez moich sąsiadów i innych mieszkańców, i ja z moimi kolegami mieli tymi rupieciami bawić.

    Jednego dnia dostrzegłem starą pustą leżącą lodówkę i o dziwo bez problemu mogłem do niej wejść do środka :D wtedy to wpadłem na pewny pomysł.

    -Co dziś robisz po szkole Marek? pytam
    -Sam nie wiem chyba to co zawsze a co?
    -To może pójdziemy na rupiecie może znajdziemy coś ciekawego
    -Dobry pomysł będę tam około 16 zaczekasz na mnie?
    -Jasne

    Tak też zrobiłem wychodząc wcześniej, i schowałem się w tej lodówce, czekając na niego, słyszałem jego kroki jak chodził po piasku, ale ten lodówki jeszcze nie dostrzegł, po czym mówi chyba nie przyjdzie, wtedy to ja wychodzę z lodówki z hukiem a ten w szoku
    o kurdę ty tutaj w tej lodówce!? beka jak nic, a już myślałem że nie przyjdziesz, po czym on sprawdził czy się do niej zmieści, i też pasował :D

    OdpowiedzUsuń

Komentarz ukaże się po zatwierdzeniu przez administratora