środa, 23 lipca 2025

Dziecięce zabawy lat minionych - część 5

W czterech poprzednich częściach opisałem łącznie dwadzieścia różnych zabaw, które pamiętam z mojego dzieciństwa. Niektóre z nich dzielą się na różne kategorie, a więc było tego znacznie więcej. Dziś, w ostatniej części poświęconej zabawom, zbiorczo dodam co nieco o innych, które były popularne w czasach, gdy byłem dzieckiem.

Zacznę od nieopisanych jeszcze zabaw zimowych. O jeździe na worku lub... butach już pisałem. Sanki były z kolei praktykowane na... drogach (tych mało ruchliwych), gdy bywało ślisko. A propos dróg - kiedyś nie było takiego odśnieżania (drogi gminne), że w zasadzie widać było asfalt. Udrażniano jedynie, aby dało się przejechać. Powodowało to, że po pewnym czasie w miejscu, gdzie bywały ślady po kołach, robiło się ślisko. Wykorzystywaliśmy to oczywiście - była to idealna, bo długa, ślizgawka. Niejeden raz lądowaliśmy na tyłku, plecach, a nawet na... brzuchu z wyciągniętymi do przodu rękami. Oczywiście była to jazda na butach.

Korzystaliśmy też z zamarzniętych zbiorników wodnych, gdzie - oprócz ślizgania grywaliśmy w hokeja. Znalezione kije, puszka po pasztecie oraz cztery kamienie (słupki od bramek) i można było grać. Mnóstwo wywrotek, pobijane kijami nogi - to norma. Zdarzyło się też, że ktoś jedną nogę zamoczył w wodzie.... Na takich zbiornikach nie praktykowaliśmy jazdy na łyżwach, bo... nikt ich nie posiadał. 

Inne zimowe zabawy? Oczywiście lepienie bałwana (gdy się dało, bo wiadomo, że gdy był mróz, to nici z lepienia) czy rzucanie śnieżkami. Ta druga zabawa była dwojaka - czasem to była wojna (kto kogo więcej razy trafi), a czasem rzucanie do celu (wyznaczaliśmy punkt, na przykład drzewo lub drzwi do jakiegoś pomieszczenia (bez okien) i... próbowaliśmy trafić z dalszej odległości. Wygrywał ten, komu to się częściej udawało. Miałem też jakieś stare narty biegowe, ale rzadko z nich korzystałem, bo były... za duże (dla dorosłego).

Z zabaw letnich na świeżym powietrzu nie wspominałem chyba jeszcze o gumie, w którą bawiły się zazwyczaj dziewczyny. Dwie stawały naprzeciwko siebie i z gumy tworzyły tor przeszkód, przez który należało przejść, nie dotykając gumy. Inna zabawa - dwie osoby stały z gumą (zaciągniętą "na siebie") a kolejne osoby musiały ją przeskoczyć (w pierwszym podejściu guma znajdowała się na wysokości kostek) - tzn. najpierw przeskoczyć na drugą stronę, w następnej kolejności trójskok (jedna noga w środku, druga na zewnątrz; druga w środku, pierwsza na zewnątrz; obie na zewnątrz), potem wykonać swego rodzaju ewolucję (skok nr 1 - jedna noga w środku gumy, druga na zewnątrz; skok nr 2 wykonywany z pozycji skoku nr 1 - noga, która była w środku musiała znaleźć się na zewnątrz, a druga w środku; skok nr 3 - obie nogi w środku; skok nr 4 - obie na zewnątrz, po przeciwnych stronach gumy). Na koniec (ostatnie ćwiczenie) trzeba było zrobić tak, by obydwoma nogami zahaczyć o gumę z jednej strony i przeskoczyć z nią poza gumę z przeciwnej strony, a następnie w kolejnym skoku pozbyć się gumy z nóg i pozostać po tej samej stronie gumy (bywało to czasem trudne, zwłaszcza, jeśli skok był zbyt krótki i bawiący się znalazł się w swego rodzaju supełku). Zmiana skaczącego następowała, gdy ktoś się pomylił w ruchach, lub gdy stanął nogą na gumie (miał ją pod podeszwą). Jeśli ktoś poprawnie wykonał wszystkie ćwiczenia, poziom trudności wzrastał - guma wędrowała na łydki, potem na kolana, okolice pasa, brzuch, pod pachami... Nie przypominam sobie, by komuś udało się przejść ostatni moment...

Była też zabawa w Podchody, której ja nie praktykowałem, ale lubił ją mój brat. W zabawie brali udział uciekający i tropiący - uciekający zostawiali znaki tropiącym, aby podążali w właściwym kierunku (np. strzałki). Bawiliśmy się też w nóż (z tego co pamiętam, pod nadzorem starszych kolegów). Nie do końca pamiętam, na czym ta zabawa polegała, ale generalnie chodziło o to, aby tak rzucić nożem, by wbił się w ziemię. Z kolei w pomieszczeniu bawiliśmy się paczką zapałek (nie zapałkami!). Jedną z zabaw (punktowaną) było takie zrzucenie z krzesła lub stołu paczki zapałek, by ta ustawiła się na jednym z boków - jeśli stanęła na krótszym boku, dostawało się za to dwa razy więcej punktów....

W szkole jesieniami na przerwach zdarzało nam się grać w... kasztana. Oczywiście kasztan robił za piłkę. :) Gdy pojawiły się potem stoły do ping ponga, to stałą się naszą główną rozgrywką na przerwach.

Mam starszego o dziesięć lat brata, więc szybko nauczyłem się też grać w różne gry karciane, niekoniecznie dziecięce. I tak zdarzało nam się, że przez kilka lub kilkanaście dni z rzędu graliśmy w makao (i dopisywaliśmy punkty tak, że w pewnym momencie każdy miał po kilkanaście tysięcy na minusie). Umiałem też grać m.in w remika (dziś już nie pamiętam) oraz 3-5-8, a potem jeszcze doszedł tysiąc czy poker. Przed dziewiątymi urodzinami umiałem też już grać w szachy. Brat grywał ze mną do momentu, gdy zacząłem go ogrywać :) Oczywiście grywaliśmy też w warcaby czy owcę i wilka (czterech wilków, którzy mogli poruszać się tylko do przodu, próbowało nie dopuścić do tego, by owca ich minęła (owca mogła chodzić do tyłu i przodu) - pola, po których można było się poruszać, jak w warcabach.

Bywały też gry planszowe, w tym moja ulubiona, a więc Komandosi (szerzej o niej pisałem - link w spisie treści). U kolegi poznałem Monopol (wersję z Tatrami mam w domu, dostałem w prezencie stosunkowo niedawno). Za to aż do dorosłości kompletnie obcą grą dla mnie był chińczyk. Brat z kolegami grywał w piłkę na kartce (dwaj uczestnicy na zmianę rysowali linię przez jedną kratkę - musiała to być kartka z zeszytu w kratkę; ale jeśli narysowana linia kończyła się w narożniku, w którym już była doprowadzona inna linia, dochodził kolejny ruch. Wygrywał ten, kto pierwszy "strzelił gola"), Na kartce mieliśmy też zabawę, która nazywała się chyba świnia - pisaliśmy 20 lub 30 liczb (od 1 do 20-30) w różnych miejscach, a potem na zmianę naszym zadaniem było stworzyć ciąg liniowy - tzn. gracz numer jeden zakreślał małym kółkiem jedynkę, kolejny gracz musiał poprowadzić od tego kółka linię do numeru dwa (który często był w drugim końcu kartki) i zakreślał ją małym kółkiem, następna osoba musiała w ten sposób poprowadzić linię do trójki, itd. Ważną zasadą było to, że nie można było przeciąć ani "dotknąć" już istniejącej linii, za to możliwe było przecinanie kółek (i linii w kółku), które zakreślały liczby. Jeśli ktoś przeciął linię lub nie był w stanie poprawnie dotrzeć do kolejnej cyfry, przegrywał.

Wracając jeszcze do kart - były one niezwykle wszechstronne. Służyły do zabawy w wesele (jako weselnicy), w wybory (jako uczestnicy głosowania) czy w kościół (jako ludzie na mszy i ksiądz). Zastosowań bywało więcej, toteż karty szybko się zużywały. Takich typowych zabawek kupionych w sklepie nie miewaliśmy zbyt wiele - raptem jakiś traktorek z przyczepką i raz jakiś autobus, to wszystko, co pamiętam. Brat miał jeszcze jakiś malutki samolocik. Oczywiście z bratem praktykowaliśmy też pojedynki na miecze (kije).

Zabaw z pewnością było znacznie więcej i każdy z czytających pewnie jeszcze wiele innych byłby w stanie dorzucić. Pewnie nie wszystkie były mądre, niektóre nie były bezpieczne (np. podciąganie się na drzewo), nie można jednak było nikomu odmówić pomysłowości. Nie narzekaliśmy, że nam się nudzi, bo zawsze można było wówczas rozpocząć zabawę w zgadywanki typu: "Co to jest: zaczyna się "z", kończy na "a", jest na siedem liter i jest w tym pokoju?"

1 komentarz:

  1. W podchody się bawiłem w Monopol grałem.
    W chińczyka nigdy ,parę razy grałem w karty (W Wojnę i nic więcej)
    Jestem karcianym analfabetą nie umiem grać w karty

    OdpowiedzUsuń

Komentarz ukaże się po zatwierdzeniu przez administratora. Uwaga - niedopuszczalne jest umieszczanie w polu "autor" adresu internetowego.