Zjazd na worku. Kiedyś to były zimy! Ile razy to słyszeliście? Jeśli ktoś ma mniej niż 30. lat, to ma prawo porządnych zim nie pamiętać. Jako "staruszek" powiem, że za moich czasów, gdy spadł śnieg pod koniec grudnia, to topniał w marcu (choć oczywiście w różnych latach różnie bywało), a mróz -10 (lub większy) i więcej w dzień był normą. Nikomu jakoś jednak wtedy nie przychodziło do głowy, by zamykać szkoły. Rodzicom nie przychodziło też do głowy, by zabraniać dzieciom zabaw na świeżym powietrzu.
Jedną z praktykowanych przez nas zabaw był zjazd na worku. Sanki mało kto posiadał, a jeśli już, to nie były do tej zabawy używane, jako "nie nadające się". Gdy było niewiele śniegu, to nie chciały zjeżdżać, a gdy za dużo, to.. też nie chciały (za mocno w śnieg wchodziły). Dlatego też najczęściej w czasie wolnym (np. ferie) w małych miejscowościach praktykowano zjazd na workach. Wystarczyły chęci, foliowy worek (najlepszy był taki, który po cichu wzięło się z wielu służących do zbierania ziemniaków - w nich przywoziło się ziemniaki z pola), nieco siana i sznurek, którym worek zawiązywało się, by siano nie uciekło. No i oczywiście górka ze śniegiem.
Na brzegu górki siadało się na worek, trzymając w rękach związany koniec (inaczej worek mógłby odjechać, a delikwent zjechałby na tyłku), odpychało się nogami i... jazda. My mieliśmy jeden z punktów w lesie, trzeba więc było tylko uważać, by nie wjechać w drzewo....
A gdy nie miało się worka? Bywały miejscówki, że można było zjeżdżać na... butach. Zazwyczaj czyniło się to w pozycji kucanej.
Państwa. Nie, nie chodzi o wspomniane przeze mnie w drugiej części "państwa-miasta". To zupełnie inna zabawa, praktykowana na świeżym powietrzu. Widziałem gdzieś nazwę "Piwko przeciwko".
W zabawie mogło wziąć udział kilka osób, my najczęściej bawiliśmy się w trójkę lub czwórkę. Rysowaliśmy stosunkowo duże koło, które potem dzieliliśmy na tyle mniej więcej równych części, ilu było uczestników zabawy. Na środku pojawiało się z kolei małe koło, które było dzielone w taki sam sposób.
Każdy uczestnik wybierał sobie nazwę państwa, które "reprezentował" i otrzymywał swoje pole w kółku. Od tej pory było to terytorium jego państwa. Losowo (poprzez wyliczankę) wyznaczało się pierwszego rozpoczynającego grę. Aha, w naszym przypadku potrzebny był jeszcze patyk, który pełnił znaczącą funkcję.
"Wywołujący" stawał na środku koła (swojej części), chodzi o to małe kółko, i wypowiadał formułkę: "Piwko, piwko, wywołuję wojnę przeciwko..." i wypowiadając nazwę państwa rzucał kij jak najdalej. Po czym wywołany bieg po kij, a reszta uciekała w przeciwnym kierunku. Gdy wywołany dopadł kija, mówił stop, co oznaczało, że reszta musi się zatrzymać. W tym momencie osoba przejmująca kij mówiła, ile chce zrobić kroków (stopki, małe, duże lub ekstra duże) do wybranej osoby, a gdy już tyle zrobiła, próbowała kijem w tę osobę trafić. Zdarzało się, że trzeba było rzucać z daleka. "Broniąc się", można było robić uniki (np. schylać się, by nie zostać trafionym), ale nie można było oderwać nóg od podłoża.
Jeśli udało się trafić kijem, w następstwie rzucający trafionemu odcinał kawałek jego terytorium z koła. Warunek - musiał stać na własnym polu i mógł odciąć tylko tyle, ile sięgnął kijem bez odrywania stóp. Całość powtarzana była tyle razy, aż wreszcie jedno państwo podbiło wszystkie pozostałe. Niestety nie pamiętam, czy każdy po kolei był wywołującym, czy też może poszkodowany (lub rzucający) był tym, który jako następny wywoływał. Nie pamiętam też, czy coś groziło za nietrafienie kijem, możliwe, że to jemu odcinano część "państwa" (mógł to czynić ten, który trafiony nie został)...
Rower. Nieodłączny pojazd dzieciaków "moich czasów". Służył nie tylko, by pojechać do kolegi, ale też do zabawy. Urządzaliśmy m.in. konkurencję na drodze, na której nie było asfaltu, czyj ślad hamowania będzie dłuższy. Albo też komu uda się tak zahamować, aby zrobić obrót na rowerze o 180, 270 albo nawet 360 stopni.
Sposób, w jaki kiedyś dzieciaki jeździły rowerami, dziś spowodowałby, że niektórzy na rodziców tych dzieci nasłaliby opiekę społeczną. Podwózka na bagażniku czy ramie to norma, ale zdarzało się, że ktoś nie miał ramy, albo zepsuty bagażnik - to kolegę woził na... kierownicy... Zdarzały się też jazdy trójkami - jeden na siedzeniu, jeden na bagażniku, a kierujący na stojąco na pedałach....
Za dzieciaka nauczyłem się też jeździć, a nawet skręcać w drogę biegnącą pod kątem 90 stopni bez trzymanki i... nigdy nie zaliczyłem wywrotki. Najdłuższy dystans w całości przejechany bez trzymania (w tym krótki fragment pod górkę), to 5 km - potem musiałem zahamować, bo dojechałem do drogi z pierwszeństwem... Niektórzy ćwiczyli też jazdę na jednym kole, ale ja jakoś nigdy tym akurat się nie jarałem...
Kiełbaski. A to kolejna zabawa na długie zimowe wieczory. Wystarczyły dobre chęci, kartka papieru i coś do pisania. Na kartce rysowaliśmy prostokąt (otwarty u dołu), który dzielony był na dziesięć rubryk. Na górze każdej pisało się cyfrę/liczbę od 1 do 10 i podkreślało, by się nie myliło. Celem było wypełnienie wszystkich rubryk z cyframi/liczbami - w każdej kiełbasce, w zależności od tego, jak się umawialiśmy, mieściło się 4 lub 5 cyfr/liczb. Po wpisaniu odpowiedniej liczby np. dwójek, zamykało się (kreską) daną rubrykę - kiełbaska gotowa! Wygrywał ten, kto ukończył jako pierwszy wszystkie kiełbaski.
W jaki sposób rubryki były wypełniane? Osoba wyznaczona w drodze losowania pisała na kartce jakąś cyfrę/liczbę, zasłaniając się oczywiście ręką, by inni nie widzieli, co napisała. Pozostali gracze, gdy już skończyła pisać i położyła na niej rękę, musieli odgadnąć, jaka liczba została zapisana (niektórzy próbowali na podstawie ruchu ołówka czy długopisu wywnioskować). Jeśli nikt nie odgadł (nie zdarzało się, by mówiono tę samą liczbę), piszący pokazywał liczbę, skreślał ją (by nie pomylić się następnym razem), a potem wpisywał do swojej kiełbaski. Czynność powtarzał do momentu, aż ktoś odgadł, co napisał.
Jeśli liczba została przez kogoś odgadnięta, cyfra trafiała do kiełbaski zgadującego, który przejmował też prawo do pisania kolejnych cyfr na kartce...
Kent. Kolejna gra karciana, w którą graliśmy pod koniec podstawówki. Podstawą tej gry była inna ("kuku") - czyli należało uzbierać albo trzy karty w identycznym kolorze, albo trzy identyczne figury (np. trzy damy). Ale... to tylko wstęp.
Do dobrej zabawy potrzebowaliśmy co najmniej sześciu lub ośmiu osób. W grze bowiem tworzone były dwuosobowe drużyny. Każda drużyna umawiała się między sobą na konkretny sygnał, który partnerowi zostanie pokazany, w przypadku gdy uda się uzbierać trzy odpowiednie karty. Aby zdobyć punkt, nie wystarczyło bowiem tylko mieć odpowiednie karty, musiał jeszcze o tym dowiedzieć się partner, który wówczas mówił "kent". Jeśli się nie pomylił w odczytywaniu sygnału (nie można było mówić wprost, że ma się odpowiednie karty), jego drużyna zdobywała punkt, jeśli się pomylił - traciła.
Dlaczego ważne było, aby drużyna przeciwna się nie zorientowała, że sygnał jest pokazywany? Jeśli bowiem ktoś z przeciwników rozszyfrował sygnał, mógł powiedzieć "stop kent" - i jeśli trafił, że wskazany przez niego przeciwnik miał określone karty, zdobywał punkt (albo dwa, nie pamiętam dokładnie) dla swojej drużyny. Całość wygrywała drużyna, która zdobyła najwięcej punktów.
A jakie mogły być sygnały? Różne. Dobrze sprawdzał się np. sygnał z otwartymi (bez kenta) i zamkniętymi (kent) ustami. Świetnie, gdy sygnałem było coś, co dzieje się i tak, niezależnie od gry, bo trudniej jest wtedy odgadnąć rywalom. Nieżyjący już kolega kiedyś kupił sobie dużą paczkę chipsów. Jadł je gdy rozdawano karty i... gdy miał kenta.... :) Koleżanka lubiła kręcić włosy na palcu, ale... zapomniała się i zakręciła, gdy nie miała kenta.... Wymyślaliśmy różne rzeczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarz ukaże się po zatwierdzeniu przez administratora. Uwaga - niedopuszczalne jest umieszczanie w polu "autor" adresu internetowego.