środa, 24 lipca 2024

Dziecięce zabawy lat minionych

Czym obecnie zajmują się dzieciaki? Najważniejszą zabawką jest smartfon. Do tego czasem dochodzą konsole do gier... Są też pewnie i tacy, którzy zajmują się sportem. Jednak wiele zabaw, które pamiętam ze swojego dzieciństwa (lata 90.), chyba przeszło do historii, bo jakoś nie widuję dzieciaków, które by się bawiły w taki sposób, jak ja i moi koledzy w przeszłości.

Poniżej trochę o kilku zabawach (i zabawkach), które pamiętam z dzieciństwa. Oczywiście nie jest to pełna lista, bo takowych było znacznie więcej, w przyszłości wrócę więc do tych wspomnień. Wybrałem jednak te najbardziej popularne lub te, które najbardziej lubiłem.

Piłka nożna. Ale zacznę jednak od piłki, która na popularności nie straciła w ogóle. Teraz jednak dzieciaki zazwyczaj potrzebują boiska, by zagrać mecz (pewnie są wyjątki). Nam wystarczyła... piłka. Pamiętam jak grywaliśmy w małej miejscowości na trawie obok remizy strażackiej, na której wcześniej... pasły się krowy. Za słupki od bramek robiły znalezione kamienie i... słup elektryczny, który tam się znajdował. Poprzeczka była "na oko" - to znaczy kopnięcie wyżej niż sięgał rękoma bramkarz oznaczało, że strzał był niecelny. 

Jeśli było nas za mało, by zagrać mecz, graliśmy w tzw. "marynarza" (tak owa gra nazywała się u nas). Każdy z nas zaczynał mając 11 punktów na koncie, a o tym, kto stawał na bramce, decydowała żonglerka (kto odbił piłkę najmniej razy, stawał na bramkę). Każdy strzelony gol oznaczał odjęcie stojącemu na bramce punktu. Każde pudło oznaczało, że następowała zmiana bramkarza na feralnego strzelca. Każdy mógł tylko raz dotknąć piłkę (potem musiał to zrobić partner - wyjątkiem sytuacja, gdy nie było komu podać, wówczas dopuszczalne były dwa dotknięcia). Więcej razy z rzędu można było wykonać odbić tylko wówczas, gdy piłka nie spadała na ziemię. Nie wolno było strzelać "z pierwszej", czyli bezpośrednio po wybiciu bramkarza - takie zagranie lub podwójne odbicie również powodowało zmianę bramkarza. Gdy delikwent stracił jedenaście punktów (miał zero na koncie), był jeszcze tzw. "gol pogrzebowy", a gdy on padł - trzeba było strzelić karnego. Jeśli bramkarz przepuścił karnego, odpadał z gry, jeśli obronił lub strzelec nie trafił - następowała zmiana bramkarza...

Ze starszym bratem mieliśmy także swoją piłkarską rozgrywkę, którą w późniejszych latach... skopiowali od nas sąsiedzi. Wyznaczyliśmy pole gry (długość gdzieś między 20-30 metrów), ustawiliśmy "bramki" (kamienie były słupkami) i uderzaliśmy na nie. Zasady przez nas ustalone to: dwa dotknięcia (łącznie z obroną), nie wolno było specjalnie podchodzić do przodu z piłką (strzały z bliska były możliwe tylko wtedy, jeśli po dwóch odbiciach przeciwnika piłka znalazła się blisko jego bramki) - dopuszczalna była za to wędrówka wszerz. Czas trwania połowy to najpierw 15 minut, a z czasem (i wiekiem) doszliśmy nawet do 30. minut. Duża odległość od bramek sprawiała, że nie padało wiele goli, co powodowało, że nasze mecze kończyły się zazwyczaj wynikami zbliżonymi do tych, jakie znamy z profesjonalnych boisk piłkarskich.

Gra w klasy. Ciekawe, czy dzieciaki jeszcze znają tę zabawę? Rysowało się zazwyczaj pięć dużych okienek (jedno za drugim), a przy pierwszym jedno malutkie (u nas nazywało się to "piekło", a ostatnie okienko było niebem). Był też niezbędny przedmiot, bez którego gra nie mogła się odbyć (u nas zwało się to "dysk" - robiliśmy go zazwyczaj z pustego metalowego opakowania po paście do butów, do którego sypaliśmy piasek i zamykaliśmy). Mogło to być cokolwiek łącznie z jakimś odpowiedniej wielkości kamieniem, zdarzało się nawet, że za "dysk" robił kawałek eternitu...

Zasady: Rzucało się najpierw dyskiem do okienka (dużego) - po kolei: do najbliższego, drugiego, trzeciego, itp. Gdy się trafiło, trzeba było rozpocząć skakanie na jednej nodze - trzeba było wskoczyć do każdego okienka, przy czym to, w którym znajdował się dysk, trzeba było przeskoczyć. W "niebie" można było stanąć na dwóch nogach i podskokiem odwrócić się w drugą stronę, by powrócić w ten sam sposób (na jednej nodze) na start. W drodze powrotnej po dotarciu do okienka z dyskiem należało (cały czas będąc na jednej nodze) schylić się i wziąć jedną ręką leżący przedmiot (jakakolwiek podpórka była niedopuszczalna). Gdy dysk lądował w ostatnim okienku, nie było odpoczynku, całość trzeba było na jednej nodze pokonać. Gdy był w przedostatnim - można było sięgnąć po niego z nieba stojąc na dwóch nogach. Zmiana skaczącego następowała, gdy pojawił się błąd (np. nie trafienie w okienko dyskiem, podpórka, nadepnięcie na linię lub wypadnięcie z okienka, itp.).

Gdy już ktoś przebrnął przez wszystkie klasy (okienka), zza nieba (ostatniego okienka) rzucał dyskiem do piekła. Gdy udało mu się trafić (przedmiot zatrzymał się w piekle i nie był styczny z linią), rzucający wybierał jedno duże okienko, w którym "budował domek" - a więc zaznaczał je jako swoje. Od tej pory jego właściciel mógł w tym polu robić co chciał (stawać na dwóch nogach, chodzić w jego obrębie, itp.), a pozostali musieli je przeskakiwać. Do tego okienka już nie rzucało się wówczas dyskiem, ale gdy ktoś musiał rzucać do sąsiadującego, a nie był jego właścicielem, musiał przeskoczyć na jednej nodze aż dwa okienka. Zdarzało się też, że ktoś miał dwa domki obok siebie, wówczas dla ułatwienia konkurentom wyznaczał na środku (pomiędzy tymi dwoma okienkami) niewielkie pole, nieco tylko większe od stopy, z którego inni skaczący mogli skorzystać. Wymagana była jednak wówczas precyzja w skakaniu... Aha - zdobycie domku powodowało, że jego właściciel od nowa zaczynał skakanie (od pierwszej klasy). Wygrywał ten, kto zbudował najwięcej domków....

Bywały różne odmiany gry w klasy - na przykład "baba". Trzy okienka (noga), duża spódnica przedzielona na pół (skakało się na dwie nogi w niej tak, by linia dzieląca była pomiędzy nogami, chyba że dysk był w którejś połówce - wówczas w drugiej trzeba było skakać na jednej), brzuch (jedno okienko), ręce (dwa szerokie okienka, zasady jak w spódnicy), szyja i głowa (zasady jak w spódnicy). Po przejściu wszystkich okienek do piekła rzucało się z ręki. Był też "chłop" - bez spódnicy i brzucha.

Gra w kapsle. Praktykowaliśmy na przerwach w szkole. Zabawa była prosta - należało swoim kapslem (poprzez pstryknięcie w niego palcami) trafić w kapsel przeciwnika (rozgrywka zaczyna się z dwóch przeciwnych stron). Wygrywał ten, kto uczynił to więcej razy (liczyliśmy punkty). Precyzja była niezwykle istotnym elementem tej zabawy. Ja co prawda nigdy tego nie praktykowałem, ale niektórzy obciążali swoje kapsle plasteliną... Zdarzało się, że graliśmy systemem 2x2 lub 3x3 (chodzi o liczbę osób) - punkt dawało wówczas strącenie wszystkich kapsli rywala

Skakanka. Ciekawe, czy jeszcze dzieci się nią bawią. U nas głównie dziewczyny praktykowały pewnego rodzaju grę (ale my się czasem włączaliśmy), która wyglądała następująco: należało bez zatrzymania przeskoczyć pięć razy z rzędu tzw. lajkonikiem, potem pięć razy na dwóch nogach, pięć razy na prawej, lewej i krzyżakiem. Po wykonaniu tych czynności trzeba było wszystko powtórzyć, tyle że po cztery razy, potem po trzy, dwa i jeden raz. Całość kończył tzw. egzamin: pięć lajkoników, cztery razy dwie nogi, trzy noga prawa, dwa noga lewa i jeden krzyżak. Dopiero wówczas można było się zatrzymać. W przypadku błędu (skakanka np. zaplątała się w nogi i skok się nie udał) zaczynało się od rundy, w której się zanotowało pomyłkę (czyli z pięcioma, czterema, trzema, itp. skokami) - z tym że od jej początku. Niezależnie więc, czy pomyłka nastąpiła na lewej nodze czy w trakcie skoku lajkonikiem, zaczynało się potem znów od lajkonika.

To jeszcze nie był koniec gry - gdy już ktoś wszystko wykonał przerzucając skakankę do przodu, rozpoczynał te same "ćwiczenia", tyle że tym razem musiał przerzucać skakankę nie znad pleców przed siebie, ale sprzed siebie za plecy (do tyłu).

Zabawa w chowanego. To akurat prosta zabawa i pewnie wciąż jest, przynajmniej częściowo, popularna. Zasada prosta: jedna osoba liczyła do dwudziestu lub trzydziestu (zasłaniając sobie oczy ręką i stając przy ścianie, przodem do niej, pozostali musieli się ukryć. Liczący potem szukał pozostałych - gdy kogoś znalazł lub zobaczył podbiegał do ściany i "zaklepywał" daną osobę. Jeśli jednak owa osoba pierwsza dobiegła do tej ściany, mogła się "zameldować" i wówczas nic jej nie groziło. Pierwsza "zaklepana" osoba była tą, która jako następna odliczała i szukała.

Jak wybierano pierwszego liczącego i szukającego? Poprzez wyliczankę. Np. taką: "Siedzi świnia pod schodami, liczy zęby za zębami, tego szkoda, tego szkoda, wywalimy tego smroda". W zależności od wcześniejszych ustaleń szukającym był ten, na kogo wypadło za pierwszym razem, albo ten, kto pozostał jako ostatni.

Z dzieciństwa pamiętam zabawną sytuację, kiedy to w chowanego bawiliśmy się nocą. Wówczas to, jako kilkuletni brzdąc szukając kryjówki stanąłem przy świecącej latarni. Okazało się, że pod latarnią rzeczywiście jest najciemniej - wszyscy mnie widzieli, oprócz szukającej osoby....

1 komentarz:

  1. Witaj ja też bawiłem się w chowanego,grałem w kapsle, w klasy.
    Mieliśmy taką grę W Kluchę czyli potrzebna była do tego piłka,kilka osób (więcej niż 3) ustawialiśmy się mniej więcej kręgu wyrzut piłki w górę i trzeba było krzyknąć kogoś imię jak nie złapał to wszyscy uciekali a wykrzyczany musiał 1,2,3 STOP i wszyscy musieli stanąc w ruchu i musiał kogoś stukną piłką.
    Potem w zależności jeśli ten co nie trafił lub ten co został trafiony dostawał literę K a potem po kolei litery wyrazu KLUCHA.
    Potem jak już miał całość to ktoś mówił alfabet tamten musiał powiedzieć STOP i na daną literę wymyślało mu się ksywkę.
    Chyba w miarę prosto to opisałem.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń

Komentarz ukaże się po zatwierdzeniu przez administratora